Власть - народу

Информация о пользователе

Привет, Гость! Войдите или зарегистрируйтесь.


Вы здесь » Власть - народу » Бумажные книги » Солярис


Солярис

Сообщений 1 страница 17 из 17

1

przedstawiają Stanisław Lem Solaris, reżyseria Waldemar Raźniak. Występują Robert Więckiewicz, Magdalena Cielecka, Adam Woronowicz. Przybysz. O dziewiętnastej czasu pokładowego zszedłem, mijając stojących wokół studni, po metalowych szczeblach do wnętrza zasobnika. Było w nim akurat tyle miejsca, aby unieść łokcie. Po wkręceniu końcówki w przewód wystający ze ściany, skafander się wydał i odtąd nie mogłem już wykonać najmniejszego ruchu. Stałem, czy raczej wisiałem w powietrznym łożu zespolony w jedną całość z metalową skorupą. Podniósłszy oczy, zobaczyłem przez wypukłą szybę ściany studni i wyżej schyloną nad nią twarz Modarda. Znikła zaraz i zapadła ciemność, bo z góry nałożono ciężki ochronny stożek. Słyszałem ośmiokrotnie powtórzony świst motorów elektrycznych, które dociągały śruby. Potem syk wpuszczanego do amortyzatorów powietrza. Wzrok przywykał do ciemności. Widziałem już seledynowy kontur jedynego wskaźnika. Gotów, Kelvin? Gotów, Modart. Nie martw się. Stacja cię odbierze. Szczęśliwej drogi. Nim zdążyłem odpowiedzieć, coś zgrzytnęło w górze i zasobnik drgnął. Napiąłem odruchowo mięśnie, lecz nic więcej się nie stało. Kiedy start? Usłyszałem szmer, jakby ziarenka najdrobniejszego piasku sypały się na membranę. Leci już już galpin. Bądź zdrow. Zanim w to uwierzyłem, na wprost mojej twarzy rozwarła się szeroka szczelina, przez którą zobaczyłem gwiazdy. Na próżno usiłowałem odszukać alfę wodnika, ku której odlatywał Prometeusz. Niebo tych stron galaktyki nic mi nie mówiło. Nie znałem ani jednej konstelacji. KONIEC i znikały, rozpływając się w rudziejącym tle. Zrozumiałem, że jestem już w wierzchnich warstwach atmosfery. Sztywny, otulony pneumatycznymi poduszkami. Mogłem patrzeć tylko przed siebie. Wciąż jeszcze nie było horyzontu. Leciałem i leciałem, wcale tego nie czując, tylko powoli, podstępnie ciało moje oblewał żar. Na zewnątrz zbudził się cichy, przenikliwy świergot, jakby metalu po mokrym szkle. Gdyby nie cyfry wyskakujące w otworze wskaźnika, nie zdawałbym sobie sprawy z gwałtowności upadku. Gwiazd już nie było. Przeziernik wypełniała ruda jasność. Gwiazd już nie było. Przeziernik wypełniała ruda jasność. Słyszałem ciężki chłód własnego tętna. Twarz paliła, na karku czułem zimny powiew klimatyzatora. Żałowałem, że nie udało mi się zobaczyć Prometeusza. Musiał być już poza zasięgiem widoczności, kiedy automatyczne urządzenie otwarło przeziernik. Zasobnik zadygoteł raz i drugi, zawibrował nieznośnie. Drżenie to przeszło przez wszystkie powłoki izolacyjne, przez powietrzne poduszki i wtargnęło w głąb mego ciała. Seredynowy kontrówskaźnika rozmazał się. Patrzyłem na to bez strachu. Nie przyleciałem z tak daleka, aby zginąć u celu. Stacja Solaris. Stacja Solaris. Stacja Solaris, zróbcie coś. Zdaje się, że tracę stabilizację. Stacja Solaris, tu przybysz. Odbiór. A i znowu przegapiłem ważny moment ukazania się planety. Rozpostarła się olbrzymia, płaska. Z rozmiaru smug na jej powierzchni mogłem się zorientować, że jestem jeszcze daleko. A właściwie wysoko, bo minąłem już tę niepochwytną granicę, u której odległość od ciała niebieskiego staje się wysokością. Spadałem. Wciąż spadałem. Czułem to teraz, nawet zamknąwszy oczy

0

2

Otwarłem je natychmiast, bo chciałem jak najwięcej widzieć. Wyczekałem kilkadziesiąt sekund ciszy i ponowiłem wezwania. I tym razem nie otrzymałem odpowiedzi. W słuchawkach z alwami powtarzały się trzaski atmosferycznych wyładowań. Ich tłem był szum, tak głęboki i niski, jakby stanowił głos samej planety. Pomarańczowe niebo w przezierniku zaszło bielnym. Jego szkło ściemniało, odruchowo skurczyłem się, na ile pozwoliły pneumatyczne bandaże, zanim w następnej sekundzie pojąłem, że to chmury. Jak zdmuchnięta, ławica ich uleciała w górę. Szybowałem dalej, raz w słońcu, raz w cieniu. Zasobnik obracał się wzdłuż pionowej osi i olbrzymia, jakby spuchnięta tarcza słoneczna miarowo przepływała przed moją twarzą, pojawiając się z lewej i zachodząc po prawej. Naraz, poprzez szum i trzaski prosto w ucho, zaczął gadać daleki głos. Stacja Solaris do przybysza. Stacja Solaris do przybysza. Wszystko w porządku. Przybysz pod kontrolą stacji. Stacja Solaris do przybysza. Przygotować się na lądowanie w chwili zero. Podtarzam. Przygotować się do lądowania w chwili zero. Uwaga. Zaczynam. 250. 249, 248. Poszczególne słowa przedzielone były ułamkowymi miałknięciami świadczącymi o tym, że nie mówi człowiek. To było co najmniej dziwne. Normalnie kto żyw biegnie na lotnisko, kiedy przybywa ktoś nowy i do tego jeszcze prosto z ziemi. Nie mogłem się jednak dłużej nad tym zastanawiać, bo ogromny krąg, jaki zataczało wokół mnie słońce, stanął dęba wraz z równiną, ku której leciałem. Po tym przechki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki, wielki Długi naszyjnik pierściennego spadochronu, który zafurkotał gwałtownie W odgłosie tym było coś niewypowiedzianie ziemskiego Pierwszy po tylu miesiącach szum prawdziwego wiatru Wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko Totąd wiedziałem tylko, że spadam Teraz to zobaczyłem Biało-zielona szachownica rosła gwałtownie Wiedziałem już, że jest wymalowana na wydłużonym, wielorybim, srebrzyście lśniącym korpusie z wystającymi po bokach igłami ratorowych czujników, ze szpalerami ciemniejszych otworów okiennych, że ten metalowy kolos nie spoczywa na powierzchni planety, lecz wisi nad nią, ciągnąc po atramentowo czarnym tle swój cień, elityczną plamę ciemności jeszcze głębszej.

0

3

Równocześnie dostrzegłem nabiegłe fioletem bruzdy oceanu, które ujawniły słaby ruch. Naraz chmury odeszły wysoko, objęte na obrzeżach oślepiającym szkarłatem. Niebo między nimi stanęło dalekie i płaskie, puro pomarańczowe i wszystko się rozmazało. Wpadłem w korkociąg. Nim zdążyłem się odezwać, krótkie uderzenie przywróciło zasobnikowi pionową pozycję. W przezierniku roziskrzył się rtęciowym światłem sfalowany aż po dymny horyzont ocean. Warczące liny i pierścienie spadochronu odczepiły się nagle i poleciały nad falami niesione wiatrem, a zasobnik zahuśtał się miękko owym szczególnym zwolnionym ruchem, jak zwykle w sztucznym siłowym polu, i obsunął się w dół. Ostatnią rzeczą, jaką zdążyłem zobaczyć, były kratowe katapulty lotnicze i dwa wznoszące się chyba na kilka pięter lustra ażurowych radioteleskopów. Coś unieruchomiło zasobnik z przeraźliwym dźwiękiem stali uderzającej sprężyścią stal. Coś odemknęło się pode mną i z przeciągłym, sapliwym westchnieniem metalowa łupina, w której tkwiłem wyprostowany, zakończyła swoją 180-kilometrową podróż. Obiema rękami czułem niewyraźny ucisk na piersi, a wnętrzności stały się wyczuwalne jako niemiły ciężar. Ująłem rękojeści na wprost barków i rozłączyłem kontakty. Zajaśniał zielony napis Ziemia i ściana zasobnika się otwarła. Pneumatyczne łoże pchnęło mnie lekko w plecy, także musiałem, aby nie upaść, zrobić krok naprzód. Z cichym sykiem, podobnym do zrezygnowanego westchnienia, powietrze opuściło zwojnicę skafandra. Byłem wolny. Stałem pod wysokim jak nawa srebrzystym lejem. Po ścianach schodziły pęki kolorowych rur, znikając w okrągłych studzienkach. Odwróciłem się. Wentylacyjne szyby huczały, wciągając resztki trującej atmosfery planetarnej, które wtargnęły tu podczas lądowania. Puste jak rozpękły kokon cygaro zasobnika stało na wpuszczonej w stalowe wzniesienie czaszy. Współpracujący z nami. Wytarła się do gołej stali w miejscach, wzdłuż których toczyły się zwykle wózkowe podnośniki rakiet Naraz sprężarki wentylatorów zamilkły i nastała zupełna cisza Rozejrzałem się trochę bezradnie Oczekiwałem pojawienia się jakiegoś człowieka, ale wciąż nikt nie nadchodził Tylko neonowa strzała pokazywała płonąc sunący bezgłośnie taśmowy przenośnik. Wszedł na jego płaszczyznę. Strop hali piękną, paraboliczną linią spływał w dół, przechodząc w rurę korytarza. W jego wnękach wznosiły się stosy butli na sprężone gazy, pojemników, pierściennych spadochronów, skrzyń. Wszystko zwalone w nieładzie, byle jak

0

4

To także mnie zastanowiło. Przenośnik kończył się u okrągłego rozszerzenia korytarza. Panował tu jeszcze większy nieporządek. Pod zwałem blaszanych baniek rozciekła się kałuża oleistego płynu. Niemiła, silna woń wypełniała powietrze. W różne strony szły ślady butów, wyraźnie odciśnięte w owej lepkiej cieczy. Pomiędzy blaszankami, jak gdyby wymiecione z kabin, walały się zwoje białych taśm telegraficznych, poszarpane papiery i śmieci. I znowu zajaśniał zielony wskaźnik, kierując mnie ku środkowym drzwiom. I znowu zajaśniał zielony wskaźnik, kierując mnie ku środkowym drzwiom. Za nimi biegł korytarz tak wąski, że dwu ludzi ledwo by się w nim minęło. Oświetlenie dawały górne okna wycelowane w niebo o soczewkowatych szkłach. Jeszcze jedne drzwi, pomalowane w biało-zieloną szachownicę, były uchylone. Wszedłem do środka. Na poły kulista kabina miała jedno wielkie panoramiczne okno. Płonęło w nim zawleczone mgłą niebo. W dole przesuwały się bezgłośnie czarniawe pagóry fal. W ścianach było pełno pootwieranych szafek. Wypełniały je instrumenty, książki, szklanki z zaschłym osadem, zakurzone termosy. Na brudnej podłodze stało pięć czy sześć mechanicznych, kroczących stolików. Między nimi kilka foteli oklapłych, bo wypuszczono z nich powietrze. Tylko jeden był wydęty, z oparciem odchylonym w tył. Tylko jeden był wydęty, z oparciem odchylonym w tył. Siedział w nim mały, chuderlawy człowiek z twarzą spaloną słońcem. Skóra złaziła mu całymi płatami z nosa i kości policzkowych. Znałem go. To był Snout, zastępca Gibariana, cybernetyk. W swoim czasie zamieścił kilka wcale oryginalnych artykułów w almanachu solarystycznym. Nigdy go jeszcze nie widziałem. Miał na sobie siatkową koszulę, przez której oczka wysuwały się pojedyncze, siwe włosy, płaskie piersi i ongiś białe, poplamione na kolanach i spalone odczynnikami, płócienne spodnie z licznymi kieszeniami, jak u Montera. W ręku trzymał plastikową gruszkę, taką, z jakich pije się na statkach pozbawionych sztucznej grawitacji. Patrzą na mnie jakby porażony oślepiającym światłem. Z rozluźnionych palców wypadła mu gruszka i podskoczyła kilka razy jak balonik. Wylało się z niej trochę przezroczystego płynu. Powoli cała krew odpłynęła mu z twarzy. Byłem zbyt zaskoczony, żeby się odezwać i ta milcząca scena trwała, aż jego strach udzielił się w jakiś niepojęty sposób. Zrobiłem krok. Skurczył się w fotelu. Znał? Drgnął jak uderzony Patrząc na mnie z nieopisaną odrazą wychrypiał Nie znam cię Nie znam cię, czego chcesz? Rozlany płyn szybko parował Poczułem woń alkoholu Pił? Był pijany? Ale czemu tak się bał? Stałem wciąż na środku kabiny Miałem miękkie kolana, a uszy jak zatkane watą Ucisk podłogi pod stopami przyjmowałem jako coś niezupełnie jeszcze pewnego Za wygiętą szybą okna miarowo poruszał się ocean Snout nie spuszczał ze mnie przekrwionych oczu Strach ustępował z jego twarzy Ale nie znikało z niej niewymowne obrzydzenie. Co ci jest? Chory jesteś? Troszczysz się. Będziesz się troszczył. Co? Ale dlaczego o mnie? Nie znam cię. Gdzie jest Gibarian? Na sekundę stracił dech. Jego oczy znowu stały się szkliste. Coś się w nich zapaliło i zgasło. Gibar... Nie... Nie... Zatrząsł się od bezgłośnego, idiotycznego chichotu, który nagle ucichł. Przyszedłeś do Gibariana? Do Gibariana? Do Gibariana? Co chcesz z nim zrobić? Patrzał na mnie, jak gdybym przestał naraz być dla niego groźny. W jego słowach, a jeszcze bardziej w ich tonie, było coś nienawistnie obelszywego. Co ty mówisz? Gdzie on jest?

0

5

Osłupiał. Nie wiesz? Jest pijany. Pijany z nieprzytomności. Ogarniał mnie rosnący gniew. Właściwie powinienem był wyjść, ale moja cierpliwość prysła. — Oprzytomnij! Skąd mogę wiedzieć, gdzie jest, jeżeli przyleciałem przed chwilą? Co się z tobą dzieje? Snout! Szczęka mu opadła. Znowu stracił na chwilę oddech, ale jakoś inaczej. Nagły błysk pojawił się w jego oczach. Trzęsącymi się rękami chwycił poręcze fotela i wstał z trudem, aż zatrzeszczały mu stawy. Co? Przyleciałeś? Skąd przyleciałeś? Z ziemi. Słyszałeś może o niej? Wygląda na to, że nie. Z ziemi... Wielki. Wielki nieba. To ty jest... Kelvin? Tak. Czego tak patrzysz? Co w tym dziwnego? Nic. Powiedział mrugając szybko powiekami. Nic. Potarł czoło. Kelvin, przepraszam. To nic, wiesz, po prostu... Zaskoczenie. Nie spodziewałem się. Jak to nie spodziewałeś się? Przecież dostaliście wiadomość przed miesiącami, a Modart telegrafował jeszcze dziś z pokładu Prometeusza. Tak, tak. Zapewne... To widzisz, panuje tu pewien rozgarniasz. Owszem. Trudno tego nie widzieć. Snout oprzedł mnie Zapewne to widzisz, panu nie tu pewien rozgardiarz. Owszem, trudno tego nie widzieć. Snout oprzedł mnie dookoła, jakby sprawdzał wygląd mego skafandra. Najzwyklejszego w świecie, z uprzężą przewodów i kabli na piersi. Zakaszlał kilka razy, dotknął kościstego nosa. Chcesz może wziąć kąpiel? To ci dobrze zrobi błękitne drzwi po przeciwnej stronie. Dziękuję, znam rozkład stacji. Zdjęcia i montaż Krótko ostrzeżone włosy były siwe. Kark spalony słońcem znaczyły zmarszczki głębokie jak cięcia. Za oknem połyskiwały grzbiety fal wznoszących się i opadających tak powoli, jakby ocean krzepu. Patrząc tam, odnosiło się wrażenie, że stacja przesuwa się nieznacznie bokiem, jakby ześlizgując się z niewidzialnej podstawy. Potem wracała do równowagi i tak samo leniwym przechyłem szła w drugą stronę Ale to było chyba złudzenie Płaty śluzowej piany o barwie kości zbierały się w kotlinach między falami Przez mgnienie czułem w dołku mdlący ucisk Oschły ład pokładów Prometeusza wydał mi się czymś cennym, bezpowrotnie utraconym. Słuchaj, chwilowo tylko ja... Odwrócił się. Zatarł nerwowo ręce. Będziesz się musiał zadowolić moim towarzystwem. Na razie. Mów mi szczur. Szczur! Znasz mnie tylko z fotografii, ale to nic Tak wszyscy mówią Obawiam się, że na to nie ma rady Kiedy się zresztą miało rodziców o tak kosmicznych aspiracjach jak ja Dopiero szczur zaczyna brzmieć jako tako Gdzie jest Gibarian? Zamrugał Przykro mi, że cię tak przyjąłem To nie tylko moja wina. Zapomniałem zupełnie. Tu się wiele działo, wiesz? W porządku, zostawmy to. Więc co z Gibarianem? Nie ma go na stacji? Poleciał gdzieś? Nie. Patrzał w kąt zastawiony szpulami kabla. Nigdzie nie poleciał. I nie poleci. Przez to właśnie między innymi... Co? Zdjęcia i montaż ciarki. Może i był pijany, ale wiedział, co mówi. Nie stało się. Stało się. Wypadek? Kiwnął głową. Nie tylko przytakiwał, a próbował zarazem moją reakcję. Kiedy? Dziś o świcie. Dziwna rzecz, nie odczułem wstrząsu.

0

6

Cała ta krótka wymiana monoslabowych pytań i odpowiedzi uspokoiła mnie raczej swoją rzeczowością. Wydało mi się, że pojmuję już jego niezrozumiałe poprzednio zachowanie. W jaki sposób? Przebierz się, uporządkuj rzeczy i wróć tu za... Powiedzmy za godzinę. Wahałem się chwilę. Dobrze. Czekaj. Powiedział, kiedy zwracałem się ku drzwiom Patrzał na mnie w szczególny sposób Widziałem, że to, co chcę powiedzieć, nie przechodzi mu przez usta Było nas trzech i teraz z tobą znowu jest trzech Znasz Sartoriusa? Jak ciebie z fotografii? Jest w laboratorium na górze i nie przypuszczam, żeby wyszedł stamtąd przed nocą, ale... W każdym razie rozpoznasz go Gdybyś zobaczył kogoś innego, rozumiesz? Nie mnie, ani Sartoriusa, rozumiesz? To... To co? Nie wiedziałem, czy śnię Na tle czarnych fal, połuskujących krwawo w niskim słońcu, usiadł w fotelu z opuszczoną głową, jak przedtem, i patrzał w bok na szpulę zwiniętego kabla. To nie rób nic. A kogo mogę zobaczyć? Ducha? Rozumiem. Rozumiem. Myślisz, że zwariowałem. Nie. Nie, nie zwariowałem. Nie potrafię ci tego powiedzieć inaczej Na razie Zresztą może nic ci nie stanie W każdym razie pamiętaj, ostrzegałem cię Przed tym, o czym ty mówisz? Panuj nad sobą Zachowuj się jakby Bądź przygotowany na wszystko To niemożliwe, wiem. Mimo to spróbuj. To jedyna rada, innej nie znam. Ale co zobaczę? Ledwo powstrzymałem się od porwania go za ramiona i porządnego wstrząśnięcia, kiedy tak siedział wpatrzony w kąt, z umęczoną, spaloną słońcem twarzą i z widocznym wysiłkiem wyduszał z siebie pojedyncze słowa. Nie wiem. W pewnym sensie to zależy od ciebie. Halucynacje? Nie. To jest realne. Nie atakuj. Pamiętaj. Co ty mówisz? Nie jesteśmy na ziemi. Politeria. Ale że one nie są w ogóle podobne do ludzi. Nie wiedziałem, co robić, żeby go wytrącić z tego zapatrzenia, z którego zdawał się wyczytywać mrożący krew w żyłach bezsens. Dlatego właśnie to takie straszne. Pamiętaj, miej się na boczności. Co się z Tachowskim Marianem? Nie odpowiedział Co robi Sartorius? Przyjdź za godzinę Odwróciłem się i wyszedłem Otwierając drzwi popatrzyłem na niego raz jeszcze Siedział z twarzą w rękach Mały, skurczony, w poplamionych spodniach Zauważyłem dopiero teraz W rękach mały, skurczony, w poplamionych spodniach. Zauważyłem dopiero teraz, że na kostkach obu rąk ma zapiekłą krew. Solaryści. Rurowy korytarz był pusty. Stałem chwilę przed zamkniętymi drzwiami nasłuchując. Ściany musiały być cienkie, z zewnątrz dochodziło zawodzenie wiatru. Na płycie drzwi widniał przylepiony trochę skosem, niedbale, prostokątny kawałek plastra z ołówkowym napisem CZŁOWIEK. Patrzałem na to nagryzmolone niewyraźnie słowo. Przez chwilę chciałem wrócić do snouta, ale zrozumiałem, że to niemożliwe. Obłędne ostrzeżenie brzmiało mi jeszcze w uszach. Poruszyłem się i ramiona zgiął nieznośny ciężar skafandra. Cicho, jakbym się krył bezwiednie przed niewidzialnym obserwatorem, wróciłem do okrągłego pomieszczenia o pięciu drzwiach. Znajdowały się na nich tabliczki. Doktor Gibarian, doktor Snout, doktor Sartorius. Na czwartych nie było żadnej. Zawahałem się, potem nacisnąłem lekko klamkę i otworzyłem je powoli. Gdy się odchylały, doznałem graniczącego z pewnością uczucia, że tam ktoś jest. Wszedłem do środka. Nie było nikogo. Takie samo, tylko mniejsze, wypukłe okno wycelowane w ocean, który tutaj, pod słońce, lśnił tłusto, jakby z fal spływała zaczerwieniona oliwa. Szkarłatny odblask wypełniał cały pokój, podobny do okrętowej kabiny.

0

7

Z jednej strony stały półki z książkami, między nimi przytroczone pionowo do ściany, na kardanach umocowane łóżko, z drugiej pełno było szafek, wisiały między nimi na niklowych ramkach posklejane pasami lotnicze zdjęcia. W metalowych uchwytach kolby i probówki pozatykane wadą. Pod oknem w dwa rzędy ustawiono emaliowane białopudła, że ledwo można było między nimi przejść. Pokrywy niektórych były odchylone. Wypełniało je mnóstwo narzędzi, plastikowych węży. W obu kątach znajdowały się krany, wyciąg dymowy, zamrażalniki. Mikroskop stał na podłodze. Nie było już dla niego miejsca na dużym stole obok okna. Kiedy się odwróciłem, tuż przy drzwiach wejściowych zobaczyłem sięgającą z tropu niedomkniętą szafę pełną kombinezonów roboczych i ochronnych fartuchów na półkach bieliznę. pełną kombinezonów, roboczych i ochronnych fartuchów na półkach bielizny. Między cholewami przeciwpromiennych butów połyskiwały aluminiowe butelki do przenośnych aparatów tlenowych. Dwa aparaty wraz z maskami zwisały zaczepione o poręcz uniesionego łóżka. Wszędzie panował taki sam, z grubsza tylko jakby w pośpiechu, byle jak uporządkowany chaos. Wciągnąłem badawczo powietrze. Wyczułem słabą woń od czynników chemicznych i ślad ostrego zapachu. Czyżby to był chlor? Odruchowo poszukałem oczami kratkowanych wylotów wentylacyjnych w podsufitowych kątach. Przylepione do ich ramek paski papieru wachlowały łagodnie na znak, że sprężarki działają, Wielu osób znalazło się w kontach. a półkami powstała względnie pusta przestrzeń. Przyciągnąłem stojak, żeby powiesić na nim skafander. Wziąłem w palce uchwyty zamków błyskawicznych, ale zaraz je puściłem. Nie mogłem się jakoś zdecydować na zrzucenie skafandra. Jakbym miał się przez to stać bezbronny. Raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem cały pokój. Sprawdziłem, czy drzwi są dobrze zatrzaśnięte, a że nie było w nich zamka. Po krótkim wahaniu popchnąłem ku nim dwa najcięższe pudła. Zabarykadowawszy się tak prowizorycznie, trzema szarpnięciami wyswobodziłem się z mojej ciężkiej, poskrzypującej powłoki. Wąskie lustro na wewnętrznej powierzchni szafy odbijało część pokoju Kątem oka pochwyciłem tam jakiś ruch Poderwałem się, ale to było moje własne odbicie Trykot pod skafandrem był przepocony Zrzuciłem go i pchnąłem szafę Odsunęło się wewnętrznie, za nią zaleśniły ściany miniaturowej łazienki Na podłodze pod tuszem spoczywała spora, płaska kaseta. Wyniosł nią mnie bez trudu do pokoju. Kiedy stawiałem ją na podłodze, wieko odskoczyło jak na sprężynie i zobaczyłem przegródki wypełnione dziwacznymi eksponatami, pełno z karykaturowanych czy naszkicowanych z grubsza w ciemnym metalu narzędzi, po części analogicznych do tych, które leżały w szafkach. Wszystkie były nie do użytku, niedokształcone, zaokrąglone, nadtopione, jakby wyniesione z pożaru. Taki sam kształt zniszczenia nosiły nawet ceramitowe, więc praktycznie nietopliwe rękojeści. W żadnym piecu laboratoryjnym niepodobna było sięgnąć temperatury ich pławienia, chyba wewnątrz stosu atomowego. Z kieszeni mego rozwieszonego skafandra wydobyłem mały wskaźnik promienisty, ale czarny pyszczek milczał, kiedy zbliżyłem go do szczątków. Szczek milczał, kiedy zbliżyłem go do szczątków.

0

8

Miałem na sobie tylko slipy i siatkową koszulę. Jedno i drugie rzuciłem na podłogę, jak szmaty i nagi skoczyłem pod tusz. Uderzenie wody odczułem jak ulgę. Wiłem się pod ulewą twardych, gorących strumieni. Masowałem ciało, parskałem. Wszystko jakoś przesadnie, jakbym wytrząsał, wyrzucał z siebie całą tę mętną, zarażającą podejrzeniami niepewność, która przepełniała stację. Wyszukałem w szafie lekki strój treningowy, który można także nosić pod skafandrem. Przełożyłem do kieszeni cały mój skąpy dobytek. Pomiędzy kartkami dotatnika wyczułem coś twardego. Był to nie wiadomo jak zawieruszony tam klucz do mojego ziemskiego mieszkania, który obracałem chwilę w palcach, nie wiedząc, co z nim począć. Na myśl, że być może będę potrzebował jakiejś broni. Na pewno nie był nią uniwersalny scyzoryk, ale nie miałem nic innego, a nie znajdowałem się jeszcze w takim stanie ducha, żeby rozpocząć poszukiwanie jakiegoś miotacza promieni lub czegoś w tym rodzaju. Usiadłem na metalowym krzesełku pośrodku pustej przestrzeni. Zdawał od wszystkich rzeczy. Chciałem być sam Z zadowoleniem stwierdziłem, że mam jeszcze ponad pół godziny Trudno Skrupulatność w przestrzeganiu wszelkich wszystko jedno Ważnych czy nieistotnych zobowiązań jest moją naturą Wskazówki na 24-godzinnej tarczy zegara stały na siódmej Słońce zachodziło Wskazówki na 24-godzinnej tarczy zegara stały na siódmej. Słońce zachodziło. Siódma czasu miejscowego to była dwudziesta pokładów Prometeusza. Solaris musiała już zmaleć na ekranach modarda do rozmiarów iskry i nie odróżniała się niczym od gwiazd. Cóż mógł mnie jednak obchodzić Prometeusz? Zamknąłem oczy. Panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć rozlegającego się w regularnych odstępach czasu miałkania rur. Woda cykała cicho w łazience, kapiąc na porcelanę. Gibarian nie żył. Jeśli dobrze zrozumiałem, co mówił Snout, to od jego śmierci minęło ledwo kilkanaście godzin. Co zrobili z ciałem? Czy pochowali je? Prawda, na tej planecie nie można było tego zrobić. Martwego był najważniejszy. Aż uświadomiwszy sobie nonsensowność tych rozmyślań, wstałem i zacząłem chodzić po przekątnej pokoju. Trzącając końcem stopy bezładnie rozrzucone książki, jakąś małą, pustą torbę polową, pochyliłem się i podniosłem ją. Nie była pusta. Zawierała flaszkę z ciemnego szkła, tak lekką, jakby była wydmuchana z papieru. Popatrzyłem przez nią w okno, w ponuro czerwieniające, zadymione brudnymi mgłami ostatnie światło zachodu. Co się ze mną działo? Dlaczego zajmowałem się byle bzdurą, byle wpadającym w rękę nieważnym drobiazgiem? Drgnąłem, bo zapaliło się światło. Oczywiście, fotokomórka wrażliwa na zapadający zmierzch. ważnym drobiazgiem. Drgnąłem, bo zapaliło się światło. Oczywiście. Fotokomórka wrażliwa na zapadający zmierzch. Pełen byłem oczekiwania. Napięcie narastało do tego stopnia, że w końcu nie chciałem mieć za sobą pustej przestrzeni. Postanowiłem z tym walczyć. Przesunąłem krzesło do półek. Wyciągnąłem aż nadto dobrze mi znany drugi tom starej monografii Hiusa i Oigla Historia Solaris i zacząłem go wertować, wsparłszy gruby, sztywny krzpiet na kolanie. Odkrycie Solaris nastąpiło niemal na sto lat przed moim urodzeniem.

0

9

Planeta krąży wokół dwóch słońc. Czerwonego i niebieskiego. Przez czterdzieści lat z górą nie zbliżył się do niej żaden statek. W owych czasach teoria gamowa Shapleya o niemożliwości powstania życia na planetach gwiazd podwójnych uchodziła za pewnik. Orbity takich planet bezustannie zmieniają się wskutek grawitacyjnej gry zachodzącej podczas wzajemnego okrążania się pary słońc. grawitacyjnej gry zachodzącej podczas wzajemnego okrążania się pary słońc. Powstające perturbacje na przemian kurczą i rozciągają orbitę planety i pierwociny życia, jeśli powstaną, ulegają zniszczeniu przez promienisty żar bądź lodowate zimno. Zmiany te zachodzą w okresie milionów lat, więc wedle skali astronomicznej czy biologicznej, bo ewolucja wymaga setek milionów, jeśli nie miliarda lat, w czasie bardzo krótkim. Solaris miała według pierwotnych obliczeń zbliżyć się w ciągu 500 tysięcy lat na odległość połowy jednostki astronomicznej do swego czerwonego Słońca, a po dalszym milionie spaść w jego rozżarzoną odchłań. Ale już po kilkunastu latach przekonano się, że jej tor nie wykazuje wcale oczekiwanych zmian. Zupełnie jak gdyby był stały. Tak stały jak tory planet naszego Układu Słonecznego. Powtórzono, teraz już z najwyższą dokładnością, obserwacje i obliczenia, które potwierdziły tylko to, co było znane, że Solaris posiada orbitę nietrwałą. Z jednej z kilkuset odkrywanych rokrocznie planet, które kilku wierszowymi notatkami podającymi elementy ich ruchu zostają wciągnięte do wielkich statystyk, Solaris awansowała wówczas do rangi ciała godnego szczególnej uwagi. łagodnego szczególnej uwagi. Jakoż w cztery lata po tym odkryciu okrążyła ją wyprawa Oten Skjelda, który badał planetę z Laocona i dwóch towarzyszących statków posiłkowych. Wyprawa ta miała charakter prowizorycznego, zaimprowizowanego zwiadu, tym bardziej, że nie była zdolna lądować. Wprowadziła na orbity równikowe i biegunowe większą ilość automatycznych satelitów obserwatorów, których głównym zadaniem były pomiary potencjałów grawitacyjnych. Ponadto zbadano powierzchnię planety niemal w całości pokrytą oceanem i nieliczne wznoszące się nad jego poziom płaskowyże. Ich łączna powierzchnia nie dorównuje obszarowi Europy, choć Solaris ma średnicę o 20% większą od Ziemi. Te skrawki skalistego i pustynnego lądu, rozsiane nieregularnie, skupiają się głównie na półkuli południowej. Poznano też skład atmosfery, pozbawionej tlenu i dokonano nader dokładnych pomiarów gęstości planety, jak również Albeda i innych elementów astronomicznych. Jak to było oczekiwane, nie odnaleziono żadnych śladów życia, ani na lądach, ani też nie dostrzeżono ich w oceanie. W ciągu dalszych dziesięciu lat Solaris, teraz już znajdująca się w ośrodku uwagi wszystkich obserwatoriów tego regionu, wykazywała zdumiewającą tendencję do zachowania swojej ponad wszelką wątpliwość grawitacyjnie nietrwałej orbity. Przez jakiś czas sprawa pachniała skandalem, gdyż winą za taki wynik obserwacji próbowano obarczyć w trosce o dobro nauki już to pewnych ludzi, już to maszyny rachujące, którymi się posługiwali. Brak funduszy opóźnił wysłanie właściwej ekspedycji solarycznej o dalsze trzy lata, aż do chwili, kiedy Shanahan, skompletowawszy załogę, uzyskał od Instytutu trzy jednostki o tonarzu C klasy kosmodromicznej. Półtora roku przed przybyciem ekspedycji, która wystartowała z obszaru Alfy Wodnika, druga flota eksploracyjna wprowadziła z ramienia Instytutu automatyczny sateloid Lunę 247 na okołosolaryczną orbitę. Sateloid ten po trzech kolejnych rekonstrukcjach oddzielonych od siebie dziesiątkami lat pracuje do dzisiaj. Dane, które zebrał, potwierdziły ostatecznie spostrzeżenie ekspedycji Otynskielda o aktywnym charakterze ruchu w oceanu. Jeden statek Shanahana pozostał na wysokiej orbicie.

0

10

Dwa zaś po wstępnych przygotowaniach wylądowały na skalistym skrawku lądu, który zajmuje około 600 mil kwadratowych u południowego bieguna Solaris. Prace ekspedycji zakończyły się po 18 miesiącach, przebiegając pomyślnie z wyjątkiem jednego nieszczęśliwego wypadku spowodowanego wadliwym działaniem aparatów. W łonie ekipy naukowej przyszło jednak do rozłamu na dwa zwalczające się obozy. Przedmiotem sporu stał się ocean. Uznano go na podstawie analiz za twór organiczny. Nazwać go żywym nikt jeszcze podówczas nie śmiał. Gdy jednak biologowie widzieli w nim twór prymitywny, coś w rodzaju gigantycznej zespólni, a więc jak gdyby jedną spotworniałą w swym wzroście płynną komórkę, ale nazywali go formacją prebiologiczną, która cały glob otoczyła galaretowatym płaszczem o głębokości sięgającej miejscami kilku mil, to astronomowie i fizycy twierdzili, że musi to być struktura nadzwyczaj wysoko zorganizowana, być może bijąca zawiłością budowy organizmy ziemskie, skoro potrafi w czynny sposób wpływać na kształtowanie orbity planetarnej. Żadnej bowiem innej przyczyny wyjaśniającej zachowanie się Solaris nie wykryto. Ponadto zaś planetofizycy wykryli związek pomiędzy pewnymi procesami plazmatycznego oceanu, a mierzonym lokalnie potencjałem grawitacyjnym, który zmieniał się w zależności od oceanicznej przemiany materii. Tak więc fizycy, a nie biologowie, wysunęli paradoksalne sformułowanie maszyna plazmatyczna. Rozumiejąc przez to twór w naszym znaczeniu może i nieożywiony, ale zdolny do podejmowania celowych działań na skalę, dodajmy od razu, astronomiczną. do podejmowania celowych działań na skalę, dodajmy od razu, astronomiczną. W sporze tym, który jak wir wciągnął w ciągu tygodni wszystkie najwybitniejsze autorytety, doktryna gamowa Shapleya zachwiała się po raz pierwszy od 80 lat. Jakiś czas usiłowano jeszcze bronić jej twierdzeniem, że ocean nie ma nic wspólnego z życiem, że nie jest nawet tworem para, czy też prebiologicznym, lecz geologiczną formacją, zapewne niezwykłą, lecz zdolną jedynie do utrwalania orbity Solaris poprzez zmiany siły ciążenia. Powoływano się przy tym na regułę Le Chatelier'a. wyrastały hipotezy głoszące, jak choćby jedna z lepiej opracowanych Civita Vitti, że ocean jest wynikiem dialektycznego rozwoju. Oto od swej postaci pierwotnej, od praoceanu, roztworu leniwie reagujących ciał chemicznych, zdołał pod naciskiem warunków, to znaczy zagrażających jego istnieniu zmian orbity, bez pośrednictwa wszystkich ziemskich szczebli rozwoju, więc omijając powstanie jedno i wielokomórkowców, ewolucję roślinną i zwierzęcą, bez narodzin systemu nerwowego, mózgu, przeskoczyć natychmiast w stadium oceanu homeostatycznego. Inaczej mówiąc, nie przystosowywał się jak organizmy ziemskie przez setki milionów lat do otoczenia, aby dopiero po tak olbrzymim czasie dać początek rasie rozumnej, ale zapanował nad tym otoczeniem od razu. Było to wcale oryginalne, tylko że w dalszym ciągu nikt nie wiedział, jak syropowata galareta może stabilizować orbitę ciała niebieskiego. może stabilizować orbitę ciała niebieskiego. Od wieku niemal znane były urządzenia stwarzające sztuczne pola siłowe i grawitacyjne, grawitory, ale nikt nie wyobrażał sobie nawet, jak rezultatu będącego w grawitorach wynikiem skomplikowanych reakcji jądrowych i olbrzymich temperatur może dopiąć bezpostaciowa maź. W gazetach zachłystujących się podówczas ku zaciekawieniu czytelników i ku zgrozie uczonych najniewybredniejszymi wymysłami na temat tajemnicy Solaris nie brakło i takich twierdzeń, że ocean planetarny jest dalekim krewnym ziemskich węgorzy elektrycznych. Gdy problem udało się w jakiejś przynajmniej mierze, rozwikłać, okazało się, że wyjaśnienie, jak to nieraz potem bywało z Solaris, na miejsce jednej zagadki podstawiło inną, może jeszcze bardziej zdumiewającą. Badania wykazały, że ocean nie działa bynajmniej na zasadzie naszych grawitorów, co byłoby zresztą rzeczą niemożliwą, ale potrafi bezpośrednio modelować metrykę czasoprzestrzeni, co prowadzi m.in. do odchylenia w pomiarze czasu na jednym i tym samym południku Solaris. Tak więc Ocean nie tylko znał w pewnym sensie, ale potrafił nawet, czego o nas nie można powiedzieć, wykorzystać konsekwencje teorii Einsteina-Bewiego. Gdy to zostało powiedziane, wybuchła w świecie naukowym jedna z najgwałtowniejszych burz naszego stulecia. Najczcigodniejsze, powszechnie uznane za prawdziwe teorie waliły się w gruz. W literaturze naukowej pojawiały się najbardziej heretyckie artykuły.

0

11

Alternatywa zaś genialny ocean czy grawitacyjna galareta rozpaliła wszystkie umysły. Wszystko to działo się na dobre kilkanaście lat przed moim urodzeniem. Kiedy chodziłem do szkoły, Solaris, za sprawą poznanych później faktów, powszechnie już była uznana za planetę obdarzoną życiem. Tyle, że posiadającą jednego tylko mieszkańca. Drugi tom Husa i Oigla, który kartkowałem wciąż niemal bezmyślnie, rozpoczynał się od systematyki, tyleż oryginalnie pomyślanej, co zabawnej. Tablica klasyfikacyjna prezentowała kolejno typ, politeria, rząd, syncytialia, klasa, metamorfa. Zupełnie jak gdybyśmy znali, Bóg wie, ile egzemplarzy gatunku. Podczas gdy w rzeczywistości wciąż był tylko jeden. Co prawda wagi 17 bilionów ton. Pod palcami przefruwały mi kolorowe diagramy, barwne wykresy, analizy i widma spektralne demonstrujące typ i tempo przemiany podstawowej i jej reakcje chemiczne. Im dalej zagłębiałem się w zwalisty tom, tym więcej przemykało na kredowych stronicach matematyki. kredowych stronicach matematyki. Można było sądzić, że nasza wiedza o tym przedstawicielu klasy metamorfa, który leżał spowity ciemnością czterogodzinnej nocy kilkaset metrów pod stalowym dnem stacji jest zupełna. W rzeczywistości nie wszyscy byli jeszcze zgodni co do tego, czy to jest istota. Nie mówiąc już o tym, czy można nazwać ocean rozumnym. Wstawiłem strzaskiem wielki tom na półkę i wydobyłem następny. Dzielił się na dwie części. Pierwsza była poświęcona streszczeniu protokołów eksperymentalnych wszystkich owych niezliczonych przedsięwzięć, których celem było nawiązanie kontaktu z oceanem. To nawiązanie kontaktu było, pamiętam aż na zbyt dobrze, źródłem niekończących się anegdot, kpin i dowcipów w czasie studiów. Średniowieczna scholastyka wydawała się klarownym, jaśniejącym oczywistością wykładem wobec dżungli, jaką zrodziło to zagadnienie. Drugą część tomu, liczącą prawie 1300 stron, zajmowała sama tylko bibliografia przedmiotu. Oryginalna literatura na pewno nie zmieściłaby się w pokoju, w którym siedziała. Pierwsze próby kontaktu odbywały się za pośrednictwem specjalnych aparatów elektronowych transformujących bodźce przesyłane w obie strony. Ocean brał przy tym aktywny udział w kształtowaniu tych aparatów, ale wszystko to działo się w zupełnej ciemności. Co znaczyło, że brał udział? Modyfikował pewne elementy zanurzanych weń urządzeń, wskutek czego zapisywane rytmy wyładowań się zmieniały, aparatury rejestrujące utrwalały mrowie sygnałów, jak gdyby strzępy jakichś olbrzymich działań wyższej analizy. Ale co to wszystko znaczyło? Może były to dane o chwilowym stanie pobudzenia oceanu? Może impulsy powodujące powstawanie jego olbrzymich tworów gdzieś o tysiące mil od badaczy? Może przełożone na niedocieczone konstrukty elektronowe odzwierciedlenia odwiecznych prawd tego oceanu? Może jego dzieła sztuki? Któż to mógł wiedzieć, skoro niepodobna było uzyskać odzwierciedlenia odwiecznych prawd tego oceanu, może jego dzieła sztuki. Któż to mógł wiedzieć, skoro niepodobna było uzyskać dwa razy takiej samej reakcji na bodziec?

0

12

Skoro raz odpowiedzią był wybuch impulsów niemal rozsadzających aparaty, a raz głuche milczenie. Skoro żadnego doświadczenia niepodobna było powtórzyć. skoro żadnego doświadczenia niepodobna było powtórzyć. Wciąż wydawało się, że stoimy o krok od rozszyfrowania tego nieustannie powiększającego się morza zapisów. Specjalnie przecież w tym celu budowano mózgi elektronowe o przetwórczej mocy informacyjnej, jakich nie wymagał dotychczas żaden problem. Istotnie uzyskano pewne rezultaty. Uzyskano pewne rezultaty. Ocean, źródło elektrycznych, magnetycznych, grawitacyjnych impulsów przemawiał jak gdyby językiem matematyki. Pewne sekwencje jego prądowych wyładowań można było klasyfikować, posługując się najbardziej abstologi struktur znanych z tej dziedziny fizyki, która zajmuje się rozważaniem wzajemnego stosunku energii i materii, wielkości skończonych i nieskończonych, cząstek i pól. To wszystko skłaniało uczonych do przekonania, że mają przed sobą myślącego potwora, że jest to rodzaj milionokrotnie rozrosłego, opasującego całą planetę protoplazmatycznego morza mózgu, który trawi czas na niesamowitych w swojej rozpiętości teoretycznych rozważaniach nad istotą wszechrzeczy. A wszystko to, co wychwytują nasze aparaty, stanowi drobne, przypadkowo podsłuchane strzępy owego toczącego się wiekuiście Tyle matematycy. lekceważenie ludzkich możliwości, jako padanie na twarz przed czymś, czego jeszcze nie rozumiemy, ale co da się zrozumieć jako wydobywanie z grobu starej doktryny ignoramus et ignorabimus. Inni uważali znów, że są to szkodliwe i jałowe bajendy, że w tych hipotezach matematyków przejawia się mitologia naszych czasów, widząca w mózgu olbrzymim, elektronowym czy plazmatycznym, to wszystko jedno. Najwyższy cel istnienia, sumę bytu. A inni jeszcze, ale badaczy i poglądów, były legiony. Cóż zresztą stanowiła cała dziedzina prób nawiązania kontaktu w porównaniu z innymi gałęziami solarystyki, w których specjalizacja tak się posunęła, zwłaszcza na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, że solarysta-cybernetyk nie mógł prawie porozumieć się z solarystą-symetriadologiem. Jak możecie się porozumieć z oceanem, jeżeli nie potraficie już tego uczynić między sobą? Zapytał kiedyś żartobliwie Wejbeke, który był wtedy podczas moich studiów dyrektorem instytutu. W tym żarcie było wiele prawdy. Bo też ocean nieprzypadkowo zaszeregowano do klasy metamorfa. Jego falująca powierzchnia mogła dawać początek najbardziej różniącym się od siebie do niczego ziemskiego niepodobnym formom, przy czym celowość adaptacyjna, poznawcza czy jakakolwiek inna owych gwałtownych, nieraz erupcji, plazmatycznej twórczości była zupełną zagadką. Odstawiając na półkę tom tak ciężki, że musiałem przytrzymać go obiema rękami, pomyślałem, że nasza wiedza o Solaris, wypełniająca biblioteki, jest bezużytecznym balastem i trzęsawiskiem faktów i znajdujemy się w takim samym miejscu, w którym poczęto ją gromadzić przed 78 laty, a właściwie sytuacja jest o wiele gorsza, ponieważ cały trud tych lat okazał się daremny. i dokładnie obejmowało same tylko zaprzeczenia. Ocean nie posługiwał się maszynami, ani ich nie budował. Chociaż w pewnych okolicznościach wydawał się do tego zdolny, gdyż powielał części niektórych zanurzonych w nim aparatów, ale czynił to tylko w pierwszym i drugim roku prac eksploracyjnych. Potem ignorował wszelkie ponawiane z benedyktyńską cierpliwością próby, jakby stracił dla naszych urządzeń i produktów, a wynikałoby, że także i dla nas, wszelkie zainteresowanie. Nie posiadał, kontynuuje wyliczenie naszych negatywnych wiadomości, żadnego systemu nerwowego ani komórek, ani struktury przypominającej białkową. Nie zawsze reagował na bodźce, nawet najpotężniejszy. Tak na przykład całkowicie zignorował katastrofę pomocniczego rakietowca drugiej ekspedycji Gizego, który runął z wysokości 300 kilometrów na powierzchnię planety, niszcząc jądrową eksplozją swych atomowych stosów plazmę w promieniu półtorej mili. Powoli w kręgach naukowców sprawa Solaris brzmieć zaczęła jak sprawa przegrana. Zwłaszcza w sferach naukowej administracji Instytutu, gdzie podnosiły się w latach ostatnich głosy domagające się obcięcia dotacji na dalsze badania. O całkowitym zlikwidowaniu stacji nikt się dotąd nie ośmielił mówić. Byłoby to zbyt jawnym przyznaniem się do klęski. Zresztą niektórzy w rozmowach prywatnych powiadali, znaniem się do klęski. Zresztą niektórzy w rozmowach prywatnych powiadali, że wszystko, czego nam trzeba, to strategia możliwie honorowego wycofania się z afery Solaris. Dla wielu jednak, szczególnie zaś dla młodych, afera ta stawała się zwona czymś w rodzaju kamienia probierczego własnej wartości.

0

13

W gruncie rzeczy, mówili, idzie o stawkę większą aniżeli o zgłębienie solaryjskiej cywilizacji. Gra toczy się bowiem o nas samych, o granice ludzkiego poznania. pogląd, że myślący ocean, który opływa całą Solaris, jest gigantycznym mózgiem, przewyższającym naszą cywilizację o miliony lat rozwoju. Że to jakiś kosmiczny joga, mędrzec, upostaciowana wszechwiedza, która dawno już pojęła płonność wszelkiego działania i dlatego zachowuje wobec nas kategoryczne milczenie. Była to po prostu nieprawda, bo żywy ocean działa. I to jak jeszcze? Tyle, że według innych aniżeli ludzkiej wyobrażeń. Nie buduje więc miast ani mostów, ani machin latających. Nie próbuje też zwyciężyć przestrzeni, ani jej przekroczyć. W czym niektórzy obrońcy wyższości człowieka za wszelką cenę upatrywali bezcenny dla nas atut. Zajmuje się natomiast tysiącznymi przekształceniami, autometamorfozą ontologiczną. Już to uczonych terminów nie brak na kartach dzieł solarystycznych. Ponieważ z drugiej strony człowieka uporczywie wczytującego się we wszystkie możliwe solariana ogarnia nieprzeparte wrażenie, iż ma przed sobą ułamki intelektualnych konstrukcji, być może genialnych, przemieszane bez ładu i składu, z płodami jakiegoś kompletnego, graniczącego z obłędem głuptactwa, powstała jako antyteza koncepcji oceanu jogi myśl o oceanie debilu. jogi, myśl o oceanie debilu. Hipotezy te wydobyły z grobu i ożywiły jeden z najstarszych problemów filozoficznych stosunku materii i ducha, świadomości. Trzeba było niemałej odwagi, aby po raz pierwszy, jak Duhart, przypisać oceanowi świadomość. Problem ten przez metodologów uznany pospiesznie za metafizyczny tlił się na dnie wszystkich nieomal dyskusji i sporów. Czy możliwe jest myślenie bez świadomości? Ale czy zachodzące w oceanie procesy można nazwać myśleniem? Czy góra to bardzo wielki kamień? Czy planeta to ogromna góra to bardzo wielki kamień? Czy planeta to ogromna góra? Można używać tych nazw, ale nowa skala wielkości wprowadza na scenę nowe prawidłowości i nowe zjawiska. Problem ten stał się kwadraturą koła naszych czasów. Każdy samodzielny myśliciel usiłował wnieść w skarbnicę solarystyki swój wkład. Mnożyły się teorie głoszące, że mamy przed sobą produkt degeneracji, uwstecznienia, które nastąpiło po minionej fazie intelektualnej świetności oceanu. który narodziwszy się w obrębie ciał dawnych mieszkańców planety, pożarł je wszystkie i pochłonął, stapiając szczątki w postać wiecznie trwającego, samoodmładzającego się ponadkomórkowego żywiołu. W białym, podobnym do ziemskiego świetle jarzeniówek zdjąłem ze stołu aparaty i książki, które na nim leżały i rozłożywszy na plastikowej płycie mapę Solaris, patrzyłem w nią, opierając się rękami o metalowe listwy na kramędziach. Żywy ocean posiadał swoje płycizny i głębie, a jego wyspy okryte nalotem wietrzających minerałów świadczyły o tym, że kiedyś stanowiły jego dno. Czy regulował także wyłanianie się i zapadanie formacji skalnych zanurzonych w swym łonie? Było to zupełnie ciemne. Patrzyłem na olbrzymie, pomalowane różnymi tonami fioletu i błękitu półkule na mapie, doznając, nie wiem po raz który już w życiu, zdumienia równie wstrząsającego jak owo pierwsze, zaznane, kiedy jako chłopiec dowiedziałem się w szkole o istnieniu Solaris. Nie wiem, jak to się stało, że otoczenie wraz z czuwającą w nim tajemnicą śmierci Gbariana, że nawet moja niewiadoma przyszłość wydała mi się na raz nieważna. I nie myślałem o niczym, zatopiony w oglądaniu tej przerażającej każdego człowieka mapy. Poszczególne połacie żywotworu nosiły nazwy od badaczy, którzy poświęcili się ich eksploracji. Wpatrywałem się w opływający równikowy archipelagi glejomasów Texala, kiedy poczułem czyjś wzrok. Wciąż jeszcze stałem nad mapą, ale już jej nie widziałem. Byłem jak sparaliżowany. Drzwi miałem na wprost siebie. Były zastawione skrzynkami i przysuniętą do nich szafką. To jakiś automat, pomyślałem, chociaż żadnego nie było przedtem w pokoju, a nie mógł wejść niezauważony przeze mnie. Skóra na karku i plecach zaczynała mnie piec. Uczucie ciężkiego, nieruchomego wzroku stawało się nie do zniesienia. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wciągając głowę w ramiona, coraz mocniej opieram się o stół, który zaczął wolno sunąć po podłodze. Ten ruch, jak gdyby mnie wyzwolił. Odwróciłem się gwałtownie. Pokój był pusty. Przede mną ziało tylko czerniu wielkie, półkoliste okno. Wrażenie nie ustępowało. Ciemność patrzała na mnie. Bezpostaciowa. Olbrzymia, bez oka. Pozbawiona granic. Mroku za szybami nie rozwidniała żadna gwiazda. Zaciągnąłem światłoszczelne zasłony. Nie byłem na stacji ani godziny, a zaczynałem już rozumieć, dlaczego zdarzały się na niej wypadki manii prześladowczej. Połączyłem to odruchowo ze śmiercią Gibariana. Znając go, myślałem dotąd, że nic nie mogłoby zaburzyć jego umysłu. Przestałem być tego pewny. Stałem na środku pokoju, obok stołu. Oddech uspokoił się. Czułem jak pot, który wystąpił mi na czoło, stygnie. O czym to pomyślałem przed chwilą? Prawda? O automatach. O czym to pomyślałem przed chwilą? Prawda? O automatach. To, że nie napotkałem żadnego w korytarzu ani w pokojach było bardzo dziwne. Gdzie się wszystkie podziały? Jedyny, z którym się zetknąłem na odległość nalewie powinienem już pójść do znauta Wyszedłem Korytarz oświetlały dość słabo świetlówki biegnące pod sufitem Minąłem dwoje drzwi, aż doszedłem do tych, na których widniało nazwisko Gibariana Stałem przed nimi długo Stację wypełniała cisza Ująłem klamkę Właściwie wcale nie chciałem tam wejść Długo. Stację wypełniała cisza. Ująłem klamkę. Właściwie wcale nie chciałem tam wejść. Ugięła się. Drzwi odsunęły się o cal. Powstała szpara przez mgnienie czarna, a potem zapaliło się tam światło. Teraz mógłby mnie dojrzeć każdy przechodzący korytarzem.

0

14

Przekroczyłem szybko próg i zamknąłem drzwi za sobą bezgłośnie i mocno. Potem się odwróciłem. KONIEC stacji firanką w drobne niebieskie i różowe kwiatki. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki biblioteczne i szafki, jedne i drugie emaliowane na bardzo jasną zieleń o srebrzystym połysku. Zawartość ich wywalona całymi stosami na podłogę piętrzyła się między stołkami i fotelami. Tuż przede mną zagradzały przejście dwa kroczące stoliczki, obalone i wryte częściowo w sterty czasopism, które wyrywały się z pękniętych teczek. Otwarte, wachlujące kartkami książki zalane były płynami z pootłuczonych kolb i flaszek o dotartych korkach, w przeważnej części tak grubościennych, że zwykły upadek na podłogę, nawet ze znacznej wysokości, nie zdołałby ich rozstrzaskać. Pod oknem leżało przewrócone biurko z rozbitą lampką roboczą na wysięgowym ramieniu. Taboret leżał przed nim, a jego dwie nogi zagłębiły się w na pół wyciągniętych szufladach. Istna powódź kartek, ręcznym pismem pokrytych arkuszy papierów, pokrywała całą podłogę. Poznałem pismo Gibariana i pochyliłem się nad nimi. Podnosząc luźne arkusze zauważyłem, że moja ręka rzuca nie pojedynczy jak dotąd, ale podwójny cień. Odwróciłem się. Różowa firanka płonęła, jakby zapalona u góry ostrą linią gwałtownie błękitnego ognia, który rozszerzał się z każdą chwilą. Szarpnąłem materiał w bok. Oczy poraził przeraźliwy pożar. Zajmował trzecią część horyzontu. Gęstwina długich, upiornie rozciągniętych cieni biegła wgłębieniami fal ku stacji. To był wschód. W strefie, w której znajdowała się stacja, po godzinnej nocy na niebo wstępowało drugie, błękitne słońce planety. Samoczynny wyłącznik zgasił światła sufitowe, kiedy wróciłem do porzuconych papierów. Trafiłem na zwięzły opis doświadczenia projektowanego przed trzema tygodniami. Gibarian zamierzał poddać plazmę działaniu bardzo twardych promieni rentgenowskich. Z tekstu zorientowałem się, że był przeznaczony dla Sartoriusa, który miał zorganizować eksperyment. Trzymałem w ręku kopię. Białe arkusze papieru zaczynały mnie razić. Dzień, który nastał, był inny od poprzedniego. który nastał, był inny od poprzedniego. Pod pomarańczowym niebem stygnącego słońca ocean, atramentowy z krwawymi odbłyskami pokrywała niemal zawsze brudno-różowa mgła, stapiająca w jedno sklepienie chmury, fale. To wszystko teraz znikło. Nawet przefiltrowane przez różową tkaninę światło płonęło jak palnik potężnej lampy kwarcowej. Opalenizna moich rąk stała się w nim prawie szara. Cały pokój się odmienił. Wszystko, co miało odcień czerwony, zbrązowiało i zblakło na kolor wątroby, natomiast przedmioty białe, zielone i żółte wyostrzyły się w kolorze, że zdawały się promieniować własnym blaskiem. Mrużąc oczy, spojrzałem przez szparę firanki. Niebo było białym morzem ognia, pod którym drgał i dygotał jak gdyby płynny metal. Zacisnąłem powieki z rozszerzającymi się w polu widzenia czerwonymi kręgami. Na konsolce umywalki jej brzeg był strzaskany. Odkryłem ciemne szkła zakrywające niemal pół twarzy i nałożyłem je. Zasłona okien nagorzała teraz jak płomień sodu. Czytałem dalej, podnosząc arkusze z ziemi i układając je na jedynym nieprzewróconym stoliku. Części tekstu brakowało. Szły protokoły doświadczeń już przeprowadzonych. Dowiedziałem się z nich, że poddali ocean na promieniowaniu przez cztery dni w punkcie znajdującym się o 1400 mil na północny wschód od obecnego położenia. Wszystko to razem zaskoczyło mnie, ponieważ użycie promieni rentgenowskich było zakazane konwencją ONZ ze względu na ich zabójcze działanie, a byłem zupełnie pewny, że nikt nie zwracał się do ziemi, aby uzyskać na te eksperymenty pozwolenie.

0

15

W pewnej chwili podnosząc głowę, zobaczyłem w lustrze ucholonych drzwi szafy własne odbicie. Śmiertelnie białą twarz z czarnymi szkłami. Niesamowicie wyglądał pokój płonący bielą i błękitem, ale po kilku minutach dało się słyszeć przeciągłe zgrzytanie i z zewnątrz zasunęły się na okna hermetyczne klapy. Wnętrze ściemniało i zapaliło się sztuczne światło, dziwnie teraz blade. Robiło się tylko coraz cieplej, aż miarowy ton dobywający się z przewodów klimatyzacji upodobnił się do wytężonego skomlenia. Aparatury chłodnicze stacji pracowały całą mocą. Mimo to martwy upał wciąż jeszcze rusł. Dobiegły mnie kroki. Ktoś szedł korytarzem. Dwoma bezszelestnymi stąpnięciami znalazłem się u drzwi. Kroki zwolniły i zamarły. Ten, kto szedł, stał za drzwiami. Klamka pomału się ugięła. Nie myśląc odruchowo, chwyciłem ją z mojej strony i przytrzymałem. Ucisk nie wzmagał się, ale nie słabo. Ten ktoś po drugiej stronie drzwi zachowywał się tak samo bezgłośnie, jak gdyby zaskoczony. Trzymaliśmy klamkę przez dobrą chwilę, potem odskoczyła mi nagle w dłoni, puszczona wolno, a słaby szelest świadczył, że tamten odchodzi. Stałem jeszcze, nasłuchując, ale panowała cisza. Goście Jeden kąt, jakby ktoś tam stał. Spod stosu papierów na podłodze wystawał rożek koperty. Podniosłem ją. Była zaadresowana do mnie. Ze ściśniętym nagle gardłem rozerwałem kopertę i musiałem się przemóc, żeby rozłożyć małą kartkę papieru, która tkwiła w środku. która tkwiła w środku. Swoim regularnym, nadzwyczaj drobnym, ale czytelnym pismem Gibarian zanotował. An, Solar, Wol, jeden, Annex. Także wod separat, Messengera w sprawie F, mały apokryf Ravincera. To było wszystko. Ani jednego słowa więcej. Pismo nosiło ślady pośpiechu. Czy to była jakaś ważna wiadomość? Kiedy to napisał? Pomyślałem, że muszę jak najszybciej pójść do biblioteki. Uwanex do pierwszego solarystycznego rocznika znałem, to znaczy wiedziałem o jego istnieniu, ale nie miałem go nigdy w ręce. Przedstawiał bowiem czysto historyczną wartość. Natomiast o jakimś Rawincerze, a nie o jego małym apokryfie, nigdy nawet nie słyszałem. Co robić? Raz jeszcze od drzwi objąłem oczami cały pokój. Teraz dopiero zauważyłem przytwierdzone pionowo do ściany składane łóżko, bo zasłaniała je rozwinięta mapa Solaris. Za mapą coś wisiało. Był to kieszonkowy magnetofon w futerale. Wyjąłem aparat, futera upowiesiłem na dawnym miejscu, a magnetofon wsunąłem do kieszeni. Spojrzałem na licznik. Prawie cała szpula była nagrana. Znowu stałem przez sekundę u drzwi z zamkniętymi oczami, wsłuchując się z wysiłkiem w ciszę panującą na zewnątrz. Nic. Otworzyłem drzwi. Korytarz wydał mi się czarną czeluścią. Zdjąłem dopiero teraz ciemne szkła i zobaczyłem słabe światła sufitowe. Zamknąłem za sobą drzwi i poszedłem w lewo ku radiostacji. Kiedy mijając jakieś ciasne, boczne przejście wiodące zdaje się do łazienek, zobaczyłem wielką, niewyraźną, prawie zlewającą się z półmrokiem postać. Zatrzymałem się jak wryty. Z głębi owego odgałęzienia szła niespiesznym, kaczkowatym chodem ogromna murzynka. Zobaczyłem błysk jej białek i prawie równocześnie usłyszałem miękkie, bose plaśnięcia jej stóp. Nie nosiła nic oprócz błyszczącej żółtawo jakby ze słomy uplecionej spódniczki. Miała olbrzymie, obwisłe piersi, a czarne ramiona dorównywały udom normalnego człowieka. Dzień dobry. Oki zniknęła w drzwiach kabiny Gibariana. Kiedy je otwierała, przez mgnienie stanęła w mocniejszym świetle, które paliło się w pokoju. Drzwi zamknęły się cicho i zostałem sam. Prawą ręką ująłem kiść lewej i ścisnąłem ją z całej siły, aż kości chrupnęły. Rozejrzałem się nieprzytomnie po otoczeniu. Co się stało? Co to było? Tak nagle, jakby mnie ktoś uderzył, przypomniałem sobie ostrzeżenie znauta. Co to miało znaczyć? Kim była ta poczwarna Afrodyta? Skąd się wzięła? Zrobiłem jeden, tylko jeden krok w stronę kabiny Gibariana i znieruchomiałem. Wiedziałem aż nadto dobrze, że nie wejdę tam. Wiedziałem aż nadto dobrze, że nie wejdę tam. Łowiłem rozszerzonymi nozdrzami powietrze. Coś... coś się nie zgadzało. Coś było nie tak. Ach! Odruchowo oczekiwałem wstrępnego, wyraźnego odoru jej potu, ale nawet gdy mijała mnie o krok, niczego nie poczułem. Nie wiem, jak długo stałem oparty o chłodny metr ściany. Stację wypełniała cisza, a jedynym słyszalnym dźwiękiem był odległy, monotonny odgłos klimatyzacyjnych sprężarek. Otwartą ręką uderzyłem się lekko w twarz i powoli poszedłem do radiostacji. Gdy naciskałem klamkę, usłyszałem ostry głos. Kto tam? To ja, Kelvin. Siedział przy stoliku między stosem aluminiowych pudeł a pulpitem nadajnika i jadł prosto z puszki mięsny koncentrat. Nie wiem, czemu obrał sobie na mieszkanie radiostację. Stałem ogłupiały u drzwi, wpatrując się w jego żujące miarowo szczęki. Naraz poczułem, jaki jestem głodny. Podszedłem do półek, wybrałem ze stosu talerzy najmniej zakurzony i usiadłem naprzeciw niego. Jakiś czas jedliśmy w milczeniu. Potem snout wstał, wyjął ze ściennej szafki termos i nalał nam po szklance gorącego bulionu. Stawiając termos na podłodze, na stoliku nie było już miejsca. Spytał. Widziałeś Sartoriusa? Nie. Gdzie on jest? Na górze. Na górze było laboratorium. Jedliśmy dalej, milcząc, aż blacha zazgrzytała w opróżnionej puszce. W radiostacji panowała noc. Okno było zamknięte szczelnie z zewnątrz, pod sufitem płonęły cztery okrągłe świetlówki. Zobaczcie. A teraz na sobie czarny, luźny, postrzępiony sweter. Co ci jest? Nic, a co mam im być? Spłaciłeś się. Otarłem ręką czoło. Rzeczywiście, ociekałem potem. Musiała to być reakcja po poprzednim wstrząsie. Patrzał na mnie badawczo. Czy miałem mu powiedzieć? Powolałem, żeby sam okazał mi więcej zaufania. Kto grał tu przeciw komu i w jaki niepojęty sposób. Gorąco jest. Przypuszczałem, że klimatyzacja lepiej u was działa. Za jakąś godzinę się wyrówna. Jesteś pewny, że to tylko z gorąca? Podniósł na mnie oczy. Żułem sumiennie, jakbym tego nie widział Co masz zamiar robić? Spytał wreszcie, kiedy skończyliśmy jeść Wrzucił całe naczynie i puste puszki do umywalni pod ścianą I wrócił na swój fotel Zastosuję się do was Macie przecież jakiś plan badań Jakiś nowyy bodziec, podobno rentgen czy coś takiego, nie? Rentgen? Podniósł brwi. Gdzie o tym słyszałeś? Nie pamiętam już. Ktoś mi mówił, może na Prometeuszu. A co, robicie to już? Nie znam szczegółów. To był pomysł Gibariana. Zaczął to z Sartoriusem, ale... Jak możesz o tym wiedzieć? Wzruszyłem ramionami. Nie znasz szczegółów? Powinieneś przy tym być. Przecież to wchodzi w twój zakres. Milczał. Skomlenie dochodzące z klimatyzatorów ucichło, a i temperatura utrzymywała się na znośnym poziomie. W powietrzu wisiał tylko nieustanny, wysoki ton, jak brzęk konającej muchy. Snout wstał, podszedł do sterującego pulpitu i zaczął pstrykać kontaktami. Bez żadnego sensu, bo główny wyłącznik stał w martwej pozycji. Bawił się tak chwilę, aż nie odwracając głowy zauważył. Trzeba będzie dopełnić formalności, w związku z tym wiesz. Tak? Odwrócił się i spojrzał na mnie jakby bliski wściekłości. Nie mogę powiedzieć, że umyślnie starałem się wyprowadzić go z równowagi, ale nie rozumiejąc nic z gry, która tu się toczyła, wolałem być wstrzemięźliwy. Oścista grdyka chodziła mu nad czarną rurą swetra. Byłeś u Giebariana. To nie było pytanie. Podniosłem brwi i patrzałem mu spokojnie w twarz. Byłeś w jego pokoju. Zrobiłem mały ruch głową, jak gdybym mówił, powiedzmy, dajmy na to. Chciałem, żeby mówił dalej. Kto tam był? Wiedział o niej. Nikt. A któż by tam mógł być? To dlaczego mnie nie wpuściłeś? Bo się przestraszyłem. Po twoim ostrzeżeniu, kiedy klamka się ruszyła, przytrzymałem ją odruchowo. Dlaczego nie powiedziałeś, że to ty? Byłbym cię wpuścił? Myślałem, że to jest Ortolius. Więc co z tego? Co sądzisz o tym, co się tam stało? Zawahałem się. Musisz wiedzieć lepiej ode mnie. Gdzie on jest? W chłodni. Przenieśliśmy go zaraz rano. Ze względu na upał. A gdzie go znalazłeś? W szaodni. Przenieśliśmy go zaraz rano. Ze względu na upał. A gdzie go znalazłeś? W szafie. W szafie? Już nie żył? Serce biło jeszcze, ale nie oddychał. To była agonia. Próbowałeś go ratować? Nie. Dlaczego? Zawahał się. Nie zdążyłem. Umarł, nim go położyłem. Stał w szafie? Między tymi kombinezonami? Tak. Podszedł do małego biurka w koncie i przyniósł leżący na nim arkusz. Położył go przede mną. Spisałem taki prowizoryczny protokół. To nawet dobrze, że obejrzałeś sobie pokój. Przyczyna zgonu, zastrzyk śmiertelnej dowki pernostalu. Tu masz to napisane. Przebiegłem oczami krótki tekst. Samobójstwo. A przyczyna? Roztrój, depresja. Czy jak to nazwać? Nie wiem. Znasz się na tym lepiej ode mnie? Roztrój, depresja? Czy jak to nazwać? Nie wiem, znasz się na tym lepiej ode mnie? Znam się tylko na tym, co sam widzę Spojrzałem mu z dołu w oczy, bo stał nade mną Co chcesz przez to powiedzieć? Wstrzyknął sobie pernostal i schował się do szafy, tak? Jeżeli tak było, to nie depresja Nie żaden roztrój, ale ostra psychoza. Paranoja. Pewno mu się zdawało, że coś widzi. Odszedł do radiowego pulpitu i znowu zaczął pstrykać kontaktami. Tu jest twój podpis. Asartorius? Jest w laboratorium. Mówiłem ci już. Nie pokazuje się, przypuszczam, że... Że co? Że się zamknął. Zamknął się? A, zamknął Zamknął się? A, zamknął się Proszę A może się zabarykadował? Może Snout, ktoś przebywa na stacji Widziałeś? Patrzał na mnie pochylony Ostrzegałeś mnie Przed kim? Czy to halucynacja? Co widziałeś? To jest człowiek, co? Milczał Odwrócił się ku ścianie, jakby nie chciał, żebym obserwował jego twarz Bębnił palcami po metalowym przepierzeniu Popatrzyłem na jego ręce Na kostkach nie było już śladu krwi Doznałem krótkiego, jak błysk olśnienia Ta osoba jest realna Powiedziałem cicho, prawie szeptem Jakbym przekazywał mu tajemnicę, która może być podsłuchana Co? Można ją dotknąć Można ją zranić Ostatni raz widziałeś ją dzisiaj Skąd wiesz? Nie odwrócił się Stał przy samej ścianie, dotykając jej piersią tak, jak trafiły go moje słowa Bezpośrednio przed moim lądowaniem Niedługo przedtem, tak? Skurczył się jak od uderzenia. Zobaczyłem jego oszalałe oczy. Ty! Kto jesteś ty? Wyglądał, jakby chciał się na mnie rzucić. Tego nie oczekiwałem. Sytuacja stanęła na głowie. Nie wierzył, że jestem tym, za kogo się podaje? Co to miało znaczyć? Patrzył na mnie z najwyższym przerażeniem. Czy to już był obłęd? Zatrucie? Wszystko stawało się możliwe. Ale widziałem ją. Tę stworę. A zatem i ja sam. Także. Kto to był? Słowa te uspokoiły go. Przez chwilę patrzył na mnie badawczo, jakby mi jeszcze nie dowierzał. Wiedziałem już, że to fałszywe pociągnięcie i że mi nie odpowie, nim jeszcze otworzył usta. Usiadł powoli na fotelu i ścisnął głowę rękami. Co tu się dzieje?

0

16

Maligna. Kto to był? Jeżeli nie wiesz To co? To nic Snout Jesteśmy dostatecznie daleko od domu Zagrajmy w otwarte karty Wszystko jest i tak pogmatwane O co ci chodzi? Żebyś powiedział, kogo widziałeś A ty? Gonisz w piętkę Powiem ci I ty mi powiesz Możesz być spokojny Nie wezmę cię za wariata, bowiem Za wariata? Za wariata? Wielki Boże, człowieku Ależ ty nic Zupełnie nic Ależ to byłoby zbawieniem Gdyby on przez chwilę uwierzył, że to obłęd Nie zrobiłby tego, rozumiesz? Żyłby Więc to, co napisałeś w protokolu o rozstroju Jest kłamstwem? Oczywiście Dlaczego nie napiszesz prawdy? Dlaczego? Zapadło milczenie Jak go rozumiesz, żyłby! Więc to, co napisałeś w protokole o rozstroju, jest kłamstwem? Oczywiście. Dlaczego nie napiszesz prawdy? Dlaczego? Zapadło milczenie. Znowu byłem w zupełnej ciemności. Nie pojmowałem niczego. A przez chwilę zdawało mi się, że uda mi się go przekonać i wspólnymi siłami zaatakujemy zagadkę. Dlaczego? Dlaczego nie chciał mówić? Gdzie są automaty? W magazynach. Dlaczego? Dlaczego nie chciał mówić? Gdzie są automaty? W magazynach. Zamknęliśmy wszystkie, z wyjątkiem obsługi lotniska. Dlaczego? Znowu nie odpowiedział. Nie powiesz? Nie mogę. Był w tym jakiś element, którego nie umiałem pochwycić. Może pójść na górę, do Sartoriusa? Naraz przypomniałem sobie kartkę i to wydało mi się w tej chwili najważniejsze. Czy wyobrażasz sobie dalszą pracę w takich warunkach? Wzruszył pogardliwie ramionami. Czy to ma jakieś znaczenie? A, tak! Więc co masz zamiar robić? Milczał. W ciszy dał się słyszeć daleki odgłos bosego stąpania. Pośród niklowych i plastikowych aparatów, wysokich szaf z elektronową aparaturą, szkieł precyzyjnych aparatów uwczłapiący, rozlazły chłód brzmiał jak błazeńska sztuczka kogoś niespełna rozumu. Stąpanie się zbliżało. Wstałem, obserwując z największym napięciem znauta. Nasłuchiwał z oczami zmrużonymi w szparki, ale wcale nie wydawał się przestraszony. A więc nie jej się bał. Skąd się wzięła? Nie chcesz powiedzieć? Nie wiem. Dobrze. Stąpanie oddaliło się i ucichło. Nie wierzysz mi. Daję ci słowo, że nie wiem. Milcząc otworzyłem szafę ze skafandrami i zacząłem rozpychać ich ciężkie, puste powłoki Jak się tego spodziewałem, w głębi, na hakach wisiały pistolety gazowe Służące do poruszania się w bezgrawitacyjnej próżni Nie były wiele warte, ale stanowiły przecież jakąś broń Wolałem taką od żadnej Sprawdziłem ładownicę i przewiesiłem przez ramię rzemyk futerału. Snout obserwował mnie bacznie. Kiedy regulowałem długość rzemyka, pokazał żółte zęby w szyderczym uśmiechu. Szczęśliwych łowów. Dziękuję ci za wszystko. Odparłem idąc do drzwi. Zerwał się z fotela. Kelvin. Popatrzyłem na niego. Już się nie uśmiechał. Nie wiem, czy widziałem kiedy tak umęczoną twarz. Kelvin. Popatrzyłem na niego. Już się nie uśmiechał. Nie wiem, czy widziałem kiedy tak umęczoną twarz. Kelvin, to nie jest ja. Ja naprawdę nie mogę, Kelvin. Czekałem, czy jeszcze coś powie, ale tylko poruszał ustami, jakby chciał coś z nich wyrzucić. Odwróciłem się i wyszedłem bez słowa.

0

17

0


Вы здесь » Власть - народу » Бумажные книги » Солярис